Uwielbiam Saoirse i w zasadzie tylko dla niej obejrzałem ten film. Niestety, o ile o niej samej można powiedzieć, że jest świetna, piękna itede itepe (fanboy ze mnie :]), to już filmy w których gra, są istnym tego przeciwieństwem.
I Miasto cienia nie jest tu wyjątkiem. Dla mnie, w kinie familijnym najważniejszą rolę zawsze odgrywała zdolność wzbudzania w widzu emocji. W takim Hooku, czy choćby Moście do Terabithii niektóre sceny miały taki ciężar, że niejeden łysol z dziarą na plerach mógł poczuć ścisk w gardle.
Tutaj tego brak. Film jest zbyt krótki, spłycony, a przez to także nie robi odpowiedniego wrażenia. I mówi to człowiek który książki nie czytał. Domyślam się, że w pierwowzorze walka o wydostanie się z Ember była iście dramatycznym przeżyciem. W końcu, postawcie się w sytuacji ludzi którzy marzą przez całe życie o ujrzeniu światła dziennego, o ucieczce z więzienia, ale mimo prób, nie mogą tej łaski dostąpić...
Mając zatem taki materiał źródłowy, twórcy poszli po najmniejszej linii oporu, serwując nam ładne widoczki i szybką akcję. I co? Dzieciakom się spodoba, całej reszcie juz raczej nie, a mogło być naprawdę ciekawie.
dokładnie tak samo myślę, dużo rozgardiaszu, zero emocji, tak jak piszesz mogło być ciekawie, nie było... a szkoda
Zgadzam się. Podwyższam ocenę za pewne smaczki, jak choćby rolę Billa Muraya, ale co do Ronan, to właśnie miałam wrażenie, że zagrała trochę sztywno (choć przy tym drętwym chłopaku i tak powinna dostać Oscara), co mnie dziwi, bo wszędzie gra świetnie, także we wcześniejszych produkcjach. Cóż, jakbym się w połowie skapnęła, w czym biorę udział, też by mi może granie nie wychodziło ;)